Sporty wodne od zawsze były moją domeną. Nie w kontekście sportowym, mam na myśli sam żywioł. Już od najmłodszych lat “ciągnęło” mnie do wody i do wszystkiego co z wodą związane. Trenowałem pływanie, pływałem kajakiem, spędzałem każde wakacje na mazurach lub nad rzeką. Do dzisiaj uwielbiam usiąść z wędką nad brzegiem jeziora lub na pomoście i obserwować to co się dzieje dookoła. Mogę śmiało zaryzykować stwierdzenie, że woda działa na mnie niesamowicie uspokajająco i relaksująco.
W wieku nastoletnim rodzice dwukrotnie wysłali mnie na wędrowny obóz żeglarski. Dlaczego wędrowny? Ponieważ, w ciągu dwóch tygodniu przemierzyliśmy całe Mazury mieszkając i żyjąc na łodzi. Kilkanaście lat temu poznałem podstawy żeglarstwa, które pamiętam do dzisiaj.
Niezmiernie się ucieszyłem kiedy mój znajomy z pracy zaprosił mnie i kilku innych kolegów do siebie na łódkę. Planowaliśmy ten wyjazd od kilku dni. Ja byłem odpowiedzialny za prowiant 😉 Kuba za organizację rejsu. Cały tydzień poprzedzający wyjazd lało i było dość nieprzyjemnie. Nikt się nie spodziewał, że pogoda nas rozpieści. Mimo to aura nam sprzyjała, ponieważ poniedziałek, czyli dzień rejsu był cudowny. Pogoda jak na przedostatni dzień września była wspaniała. Słonecznie z prawie bezchmurnym niebem i temperatują przekraczającą kilkanascie stopni.
Spotkaliśmy się pod biurem w poniedziałkowy poranek i ruszyliśmy na północny wschód kraju. Miejsce docelowe znajdowało się niecałe 200 km od Warszawy w miejscowości Ruciane-Nida. Przed Nami było niecałe trzy godziny drogi samochodem. Marina, czyli port jachtowy nazywała się “Pod Dębem” i była niezwykle urokliwa. Infrastruktura portu była bardzo dobrze rozwinięta. Na miejscu znajdowały się dwa hotele, restauracja żeglarska, sanitariaty, duże pole campingowe i niezliczona ilość żaglówek zacumowanych przy pomostach. Kuba czekał na miejscu, spotkaliśmy się na parkingu. Po krótkiej rozmowie, zanieśliśmy bagaże do pokoju hotelowego i ruszyliśmy na łódkę.
“Róbmy swoje”, tak nazywała się łódka właściciela. Ponad siedmiometrowa żaglówka z dwoma żaglami. Kuba, który jest pasjonatem żeglarstwa i prawdziwym wilkiem morskim (posiada uprawnienia żeglarza morskiego) zrobił naszej trójce krótkie przeszkolenie z zasad zachowania się na łódce. Powiedział co do czego służy, jak się poruszać i czego lepiej nie robić. Po przeszkoleniu odcumowaliśmy żaglówkę i odpaliliśmy silnik. Po kilku minutach wydostaliśmy się z portu i znaleźliśmy się jakieś 100 metrów od zacumowanych, pozostałych łodzi. W tym momencie musieliśmy wyłączyć silnik spalinowy, ponieważ na jeziorze obowiązywała strefa ciszy. To oznacza, że mogliśmy się poruszać wyłącznie napędzani siłą wiatru lub własnych mięśni.
Słuchając komend wydawanych przez kapitana “Róbmy Swoje” stawialiśmy główny żagiel, czyli grot. Ustawiliśmy łódź w odpowiedni sposób względem wiatru i po chwili żeglowaliśmy po jeziorze. Po tym jak złapaliśmy wiatr w grocie, rozłożyliśmy fok, czyli przedni, mniejszy żagiel znajdujący się na przodzie żaglówki. Tak jak wspomniałem, pogoda tego dnia była idealna dla Nas, czyli słoneczna i prawie bezwietrzna. Żeglarze nie byli do końca zadowoleni, ponieważ siła wiatru była znikoma. Kuba powiedział, że wieje zaledwie “dwójka” (2/12 w skali Beauforta).
Żeglowaliśmy przez kilka godzin, co jakiś czas robiąc zwrot. Rozmawialiśmy o przygodach Kuby na morskich rejsach i rozkoszowaliśmy sie Naszym mazurskich rejsem. Przygotowaliśmy różne przekąski, które umilały Nam to słoneczne popołudnie. Kiedy zbliżała się godzina 17:00 powoli wracaliśmy do mariny, aby zakończyć ten ciekawy dzień.